Siedzę, czytam, piszę, nawet czasami myslę, no to zgłodniałem.
Nie miałem pod ręką nic sensownego do jedzenia z rzeczy normalnych i tradycyjnych, to trzeba było zaimprowizować - no i przypadkiem wyszło nowe danie, całkiem fajne, a także z potencjałem tuningowym
Oto przepis (porcja dla dwojga):
Quelque chose de rien à la WiS*, czyli inaczej chlebowiec po świętokrzysku
- puszka tajskiego chlebowca w lekkim syropie, 560 g netto (wczesniej otwarta, więc lekko zwietrzała);
- 4 jajka od chłopa, znaczy się od kury;
- kawałek zeschniętej kiełbaski chorizo, tak ok. 5 cm;
- masło klarowane, gyros, szałwia, sól, rukola.
Chlebowca starannie odsączamy, syrop do zlewu (albo kotu do miski, jesli chcemy, żeby uciekł z domu), natomiast owoce kroimy w cienkie plastry (ok. 0.5 cm), a plastry na ćwiartki lub ósemki.
Na średniej patelni mocno rozgrzewamy słuszną porcję masła, wrzucamy pokrojonego chlebowca i smażymy kilka minut na niedużym ogniu - tak, żeby się nie przypalal, ale równomiernie zarumienił ze wszystkich stron. W międzyczasie obficie posypujemy gyrosem i szałwią (ponieważ chlebowiec, sam w sobie mdły i bezpłciowy, dobrze wchłania różne smaki - można też zastosować inne warianty przyprawiania; ja mam zamiar poeksperymentować).
Mieszamy, tak żeby przyprawy przylgnęły mozliwie równomiernie do kawałków owocu.
Gdy chlebowiec zaczyna się rumienić, dodajemy drobno pokrojoną kiełbaskę, a potem wbijamy jajka, mieszamy jakby to byla jajecznica i lekko solimy.
Potem smażymy jeszcze trochę, tak, żeby jajka się ścięły, a chorizo przekazało aromat.
Wykładamy na talerz, obficie obsypujemy rukolą (acz szpinak lub szczaw w tej roli też sobie wyobrażam...) i zeżeramy ze smakiem, ewentualnie popijając jakimś półwytrawnym białym winem, najlepiej z rewelacyjnego sklepu na Mołdawskiej w Warszawie
* wym. (w przybliżeniu) "kelkszosderięalawi"
