Chyba zalegam Wam z zakończeniem...
Dzień 16 i 17
Tego dnia dotarliśmy z powrotem do LA. Ale wcześniej spędziliśmy pół dnia na przedmieściach w outlecie (no w końcu trzeba było zrobić jakieś zakupy...), którego powierzchnią można by obdzielić ze trzy miasteczka. No trochę nam zeszło...
Wieczorem dotarliśmy do Beverly Hills. Tak, wymyśliliśmy sobie że znajdziemy hotel właśnie tam. Niestety to nie był dobry pomysł. Wieczorem ta okolica jest wymarła. Nie ma nikogo. Żadnych knajp, tylko puste witryny luksusowych sklepów. Na szczęście nasz hotel był przytulny i w miarę tani. A, i co mega ważne, miał dostęp do parkingu w hotelu obok. Więc zaparkowałem swoje bida-Volvo na minus 3. Przykład tego jak wyglądał parking hotelowy na minus 1 widać na jednym ze zdjęć.
A skoro nie było co robić na dzielni, wskoczyliśmy w Ubera (i tu szok - naprawdę tanio, prawie tak jak w Wawie) i pojechaliśmy do 'centrum'. I w tym momencie chciałbym podziękować wszystkim, którzy na tym forum przestrzegali mnie, że w LA nie ma nic ciekawego. Dzięki! O kurwa, jaka to porażka. Jak ja się cieszę, że spędziliśmy tam tylko jedną noc. Jak te kino i ta telewizja kłamie... A ta cała 'aleja gwiazd'... Generalnie wyobraźcie sobie średniej wielkości ulicę, wzdłuż której ulokowane są sklepiki z badziewiem, kebaby, podrzędne bary, itp. Taka Ustka, albo inny nadmorski syf. Ale uwaga! Na to nałóżcie sobie brud, pełno ćpunów i bezdomnych którzy już wczesnym wieczorem zaczynają się rozkładać na chodnikach. Na chodnikach ze 'słynnymi' gwiazdami. Masakra... Jedyny budynek, który się wyróżnia to kościół(?) scjentologów. A wokół niego pełno naganiaczy, którzy zapraszają na jakiś darmowy film.
Poszliśmy więc tylko po krótkim spacerze na browar i zmyliśmy się szybko do hotelu.
Rano Beverly Hills jest równie puste jak wieczorem. Jedyna różnica jest taka, że kolorowi Amerykanie sprzątają każdy zakamarek, łącznie z szorowaniem okiennych fug (poważnie!). Do tego rozwieszanie towaru i przygotowanie sklepów do otwarcia. Zjedliśmy śniadanko (super hiper zdrowe, fancy, dietetyczne, aj waj... drogie...) i zawinęliśmy się dalej. W końcu trzeba było zobaczyć ten słynny napis. Żeby do niego dotrzeć, trzeba jechać pod górę, a potem się jeszcze sporo wspinać. Nie chciało nam się, więc pojechaliśmy do Griffith Observatory i podziwialiśmy go stamtąd. Łącznie z panoramą LA, umazaną we wszechobecnym smogu (przy okazji, jeżeli ktoś narzeka na korki, powinien pojechać tam - miasto samochodów i wiecznych korków na autostradach - dojazd gdziekolwiek liczy się w minutach/godzinach a nie w milach/kilometrach). Na koniec odwiedziliśmy jeszcze słynną Venice Beach (szału nie ma), pojechaliśmy oddać furę i zwinęliśmy się na lotnisko.
Wypadałoby napisać jakieś podsumowanie... No nie wiem, jest coś w tym kraju co mnie fascynuje i przyciąga. Nie byłem w Stanach jakoś wiele razy (ten był trzeci, poprzednie dwa w NYC), więc nie będę się wymądrzał. Ale to chyba ludzie. Ludzie są tak fascynujący. Zupełnie inni niż tutaj - mili, sympatyczni, otwarci. Nie wiem, może tak dobrze udają, ale naprawdę wrażenie jest zupełnie inne niż u nas... A poza tym widać straszne kontrasty - od mega biedy w Arizonie (zwłaszcza wśród Indian), po wypasione fury w Beverly Hills.
No i mają tanią benzynę, wielkie samochody i strasznie fajnie mi się tam jeździło :)
No i fotki:
https://goo.gl/photos/jD1oivfXUbNjAvCW9
Aha, mam jeszcze sporo fotek z lustrzanki, które wciąż obrabiam. Ale obiecuję, że już niedługo je wrzucę. Bo wszystkie te, które tutaj widzieliście pochodziły z ajfona żony.