Jeszcze chwila cierpliwości. Zaraz dzwonię.
Edit.
Zadzwoniłem.
Przedmiotowy makowiec powstaje następująco...
Ciasto drożdżowe to pikuś, nie ono jest tu najważniejsze, ale na wszelki wypadek (porcja na dwa standardowe bochenki produktu finalnego):
- 2 szklanki mąki pszennej (najlepiej wiejska od babci, ale ze sklepu też obskoczy),
- 5 deko drożdży
- 1/2 szklanki mleka
- 1/4 kostki masła
- 1/2 szklanki cukru
- 3 żółtka
Mleko lekko podgrzać, rozkruszyć drożdże z łyżką mąki i łyżką cukru, dodawać powoli trochę mleka, wymieszać na jednolitą masę, zostawić - aż podwoi objętość. Wbić wtedy żółtka, dodać resztę cukru, wymieszać. Dodać resztę mąki, cukru, mleka z rozpuszczonym w nim masłem, wymieszać - odstawić w cieple na około 20 minut, aż wyrośnie. Wywalić następnie na stolnicę, rozwałkować podsypując mąką na tyle, żeby się nie lepiło, na grubość mniej-więcej palca (damskiego szczupłego, w tym przypadku).
I na to wykładać masę - na grubość co najmniej taką jak grubość ciasta; rzecz jasna, im więcej będzie masy, tym będzie fajniejszy makowiec, ale się niestety gorzej będzie zwijał...
Tajemnica sukcesu to masa. Robimy ją najlepiej z gotowego, suchego, mielonego, czeskiego maku dostępnego w większości sklepów (przynajmniej tu...) - paczuszki mają po ok. 20 dkg, omawiana porcja na dwa bochny to mniej-więcej 2 takie torebki. Jeśli nie ma takiego maku, to gorzej - trzeba przygotować z masy gotowej w puszkach (ffffuj), albo z surowego maku (wtedy - proszę pytać o dodatkowe instrukcje, ale to w cholerę zabawy, a efekt niepewny, uprzedzam, więc ponoć lepiej poszukać tego czeskiego półproduktu).
Uwaga: wg przepisu na opakowaniu ten mak należy przygotować dalej na mleku, ale to co przywiozłem do Żabieńca powstało akurat na wodzie - i też było OK.
Wsypujemy więc mak na wrzątek i czekamy, aż napęcznieje. Potem dodajemy:
- pół słoiczka miodu,
- paczuszkę budyniu czekoladowego w proszku (taką na 1/2 l. mleka; uwaga, ważne, normalni ludzie dodają w tym miejscu mąki, co powoduje suchość masy - budyń zastosowany jako zamiennik da wilgoć, specyficzną konsystencję i przy okazji kolor),
- półlitrowy słoik rodzynek, uprzednio zalanych pod zakrętkę rumem (u nas stoją tak przynajmniej miesiąc) - też ważne, bo stąd prawidłowy aromat masy makowej (rum spod rodzynek spijam ja),
- inne ingrediencje wedle gustu i fantazji; u nas standardowo: siekane drobno migdały, figi, skórka pomarańczowa (sypane na oko, wedle zasady, ze lepiej tego za dużo, niż za mało), ewentualnie można też dodać jakieś olejki wonne.
I to wszystko baaardzo starannie mieszamy, podgrzewając nieco i podjadając też nieco, bo przecież szkoda, żeby wszystko poszło dla gości...
Po rozłożeniu na cieście - uklepujemy, zwijamy, kładziemy na papier, do foremki i do nagrzanego piekarnika marsz. Pieczemy w temperaturze ok. 180-200 stopni przez ok. pół godziny (acz tu oczywiście nie ma reguły, zalezy jaki piekarnik, etc.)
Jak kto lubi, można polukrować.
Smacznego
PS. Uwaga, podane wyżej proporcje wszelkie oczywiście są z trudem rekonstruowane przez moją mamę na użytek niniejszego wypracowania - ona bierze wszystkiego "na oko", tak jak jej się sypnie/wrzuci... Więc proszę traktować ten przepis twórczo