No niestety, polski system szkolnictwa wyższego i nauki - jako całość - powodem do dumy stanowczo nie jest i zapewne nie będzie.
Tym bardziej cieszą osiągnięcia punktowe, jak w pierwszym poście, bo to znaczy że nawet w tej krainie absurdu, nawet na tym zaśmieconym ugorze, może wyrosnąć piękna roślinka.
Co do postów wcześniejszych, parę słów komentarza "z wewnątrz".
Gdy kończyłem studia, prawie dwie dekady temu, pensja profesora, kierownika katedry na UJ (mojego promotora) była mniej więcej trzy razy niższa od tego, co jako nieetatowy współpracownik zarabiałem w regionalnej gazecie. Pensja asystenta pokryłaby mniej więcej jedną trzecią tego, co musiałem zapłącić za wynajęcie mieszkania w Krakowie.
Wybór był prosty.
Z czasem się trochę z tymi pensjami poukładało - dzisiaj więc niektórzy wracają na uczelnie, po latach spędzonych poza nauką, niekiedy z bogatym praktycznym doświadczeniem w kraju i nie tylko - i to jest dobre; niektórzy młodzi-zdolni decydują się także na karierę akademicką, i to jest też dobre, ale luka "demograficzna" pozostaje.
Pozostaje też smutny spadek psychologiczny.
Po 1990 roku, ci którzy już na uczelniach pracowali, postanowili jednak szybko odkuć się finansowo. Pojawienie się masy prywatnych uczelni to umożliwiło - ale kosztem drastycznego spadku jakości nauczania i kosztem całkowitego upadku etosu akademickiego.
Przy okazji ucierpiało kształcenie techniczne, bo jest drogie - natomiast rozpleniły się markietingi, zarządzania (i politologie
), do nauczania których wystarczy zadaszone pomieszczenie i wykładowca z jakimś tytułem (niekoniecznie zdobytym w branży; osobiście znam np. wojskowego kwatermistrza, który się szybko przekwalifikował na profesora ekonomii).
O szczegółach nie chce mi się pisać, bo mnie jeszcze szlag trafi. kto się o ten system choćby otarł, ten wie.
I znów - dziś rynek (a zwłaszcza konkurencja zagraniczna) z wolna wymusza podnoszenie jakości, zarówno w dydaktyce, jak i nauce, nawet kosztem ilości. Ale baaardzo powoli, niestety.
A do złych rzeczy człowiek łatwo przywyka, więc "psychologiczne" patologie są diabelnie trwałe. Zaś zdemoralizowane pokolenie profesorskie wychowuje młodych pracowników "na swój obraz i podobieństwo".
Uwaga - spadek jakości nauczania wynikał nie tylko z lenistwa lub zaganiania wykładowców, ale w znacznym stopniu był spowodowany jakością studentów. Niską - do której siłą rzeczy trzeba było dostosować stopień skomplikowania treści i metod kształcenia.
Krótko - jak ktoś się urodził kretynem, to się go abstrakcyjnych rzeczy nie nauczy. Dawniej kretyn albo w ogóle nie startował na studia, albo był odsiewany na egzaminach wstępnych, a w ostateczności - na pierwszym czy drugim roku.
Nie startowało też na studia wielu przeciętnie uzdolnionych - a ci którzy się zdecydowali i którym udało się przebrnąć sito egzaminacyjne, musieli włożyć z reguły sporo pracy, żeby się podciągnąć i dołączyć do najlepszych, bo nie było przeproś (nie zdajesz egzaminu dwa razy, potem ew. komis - i won z uczelni, do woja albo do roboty).
Liczba kretynów w populacji raczej nie spadła. Tych przeciętnych też.
Jakość szkolnictwa podstawowego i średniego też nie wzrosła. Delikatnie mówiąc.
A na studiach wyższych, zamiast paru procent kolejnych roczników - wylądowali nagle prawie wszyscy, którzy zdołali trafić do dziekanatu z papierami.
Dziś - nawet kretyn radośnie podąża na studia i z reguły je kończy.
Kretynem pozostając, tylko jeszcze gorszym niż kiedyś - bo wyposażonym w tytuł magistra, inżyniera, licencjata czy niekiedy nawet doktora (płatne studia doktoranckie...
), a więc bardziej pewnym siebie i asertywnym, z rozbudzonymi aspiracjami (które, jesli nie zostaną zaspokojone, każą mu się doszukiwać powodu swoich klęsk zawodowych w spisku żydomasońskoliberalnym, na przykład, i głosować na kolejnych populistów; jeśli natomiast owe ambicje kretyna zaspokojone zostaną, to dopiero kretyn dyplomowany narozrabia, jako dyrektor w firmie, minister, urzędnik gminny czy nawet nauczyciel...).
Optymistyczny akcent jest taki: niektórzy twierdzą, że nawet nasz kretyn (a już z całą pewnością "przeciętniak") coś jednak z uczelni wyniesie dobrego, i że dobrze, że jednak na nią trafił. Otrze się o abstrakcyjne myślenie, jakieś ze dwie książki jednak przeczyta (poza kryminałami), ciekawych ludzi zobaczy z bliska... Trochę w każdym razie te szare komórki (nawet jeśli nieliczne) - poćwiczy.
Bardziej, niż gdyby od razu trafił do szewca albo na zmywak.
No, może. Coś w tym jest.
Przynajmniej chciałbym, żeby było...
Ale trzeba mieć świadomość ceny - a nią jest równanie w dół z jakością, z bolesną stratą dla studentów najzdolniejszych, bo oni się nudzą na zajęciach, gdy wykładowca poświęca czas na tłumaczenie słabszym kolegom rzeczy podstawowych/oczywistych/prostych.
W efekcie - jesli mogę komuś radzić, kto chce się rzeczywiście czegoś wartościwoego na studiach nauczyć, a nie tylko dostać kwit - radzę, by jechał studiować do UK lub USA.
Przy okazji - zwiększenie popularności studiów technicznych, faktycznie obserwowane od niedawna, to dobra rzecz. Ale ilość nie przechodzi automatycznie w jakość.
Z różnych przyczyn - braku odpowiedniej bazy na większości uczelni (kształci się inżynierów przy pomocy kredy i tablicy
), niskiej jakości maturzystów (poziom matematyki w szkołach - na politechniki idą ludzie, nie umiejący dodawać ułamków i nie wiedzący, co to macierz czy logarytm...), etc.
Większa część absolwentów będzie inżynierami tylko z nazwy.
Anegdota na koniec. Podsłuchane na parkingu pewnej (nienajgorszej) Politechniki. Jeden świeżo upieczony absolwent do drugiego: "ty, kurwa, jak pomyślę jacy z nas inzynierowie, to się boję pójść do lekarza..."
Byłoby nawet śmieszne, gdyby nie było boleśnie prawdziwe.
A potem się dziwimy, że ktoś nam wprowadza durne rozwiązania w ruchu drogowym, że się budynki walą, że jakiś geniusz w Warszawie zaplanował na grudzień wymianę kaloryferów w wieżowcu, że w globalnych firmach chcą nas (z drobnymi, acz chlubnymi wyjątkami) co najwyżej do opróżniania popielniczek...