W ramach ekologicznego dobra ogólnego oraz ekonomicznego dobra szczególnego ostatnio przemieszczam się z/do pracy metrem. Co zapewnia, oprócz kilku chwil na uzupełnienie lektur, bliski kontakt z rzeszą współużytkowników miasta. Stolicy nawet. Zimą i wiosną jakoś na to nie zwróciłem uwagi (może dlatego, że mamy globalne ocieplenie i wiosną temp. wahały się w okolicach 15 stopni). No, ale w końcu przyszło lato, społeczeństwo się odsłoniło i dzisiaj jakoś trafiło mnie spostrzeżenie: nasza przyszłość narodu od nastu do jeszcze-nie-widać-ale-prawie-trzeydziestu lat zbrzydła. Może ja już tetryczeję (b. prawdopodobne), ale za przysłowiowych „moich czasów” było jakoś bardziej szczupło, bardziej zgrabnie, bardziej kolorowo, więcej luster w domach było… w szczególności nie było, bądź były rzadkością:
- wiszących brzuchów wystawionych na widok publiczny
- odzieży kształtu „spadochron” bądź „namiot bez stelażu”
- ubrań w kolorach, które „hju” i „saturation” mają bliskie zeru
- przedstawicieli gatunku fauny, który do niedawna uznawałem za występujący tylko w raju na ziemi zwanym w skrócie USA: fastfuda gigantea.
- młodzieńców/młodych pań, którzy jak już zdecydowali się podbiec do autobusu, to lepiej, żeby najpierw się ubezpieczyli, bo ich koordynacja ruchowa jest na poziomie ruchów Browna
I to w czasach „everybody fitness”, modelek ważących 55 gram, coca-cola light i porad Przemqa w kmh...(

)
Czy to jest jakiś „trynd”, czy może jestem przewrażliwiony?