Ja mam bardzo dużo chwalebnych dokonań
Pierwsze, którego nie wolno pominąć było z moją pierwszą Subaryną. Otóż jako że to Impreza
Outback i moje pierwsze 4x4, niegroźne były mi żadne błota, grząskie grunty i inne przeszkody terenowe. Pojechałam z moim psem Manią na tresurę nad Wisłę. Wszyscy normalni ludzie zostawiali samochody nad skarpą, dalej szli nogami. Ależ gdzieżby jednak jakaś polna droga mogła być groźna mojemu Subaru!
Przejeżdżałam tą drogą wiele razy, nie bacząc na okoliczności... aż do ostatniego razu, kiedy nie przejechałam
Pamiętnego dnia zjeżdżam ze skarpy, spokojnie dotaczam się do miejsca tresury, ale widzę, że i tak mocno nierówna dotąd droga rozkopana jest jeszcze bardziej, więc podejmuję decyzję o powrocie drugą drogą - równoległą. Wiecie jak to jest z polnymi drogami, jak się gdzieś zapada, to 3 metry obok wyrabia się druga "objazdowa". No więc wracam po zajęciach. Mamy grudzień, temperatura ok 5 stopni, ostatnio trochę popadało. Mania w bagażniku, ja w dresiku, adidaskach ubrana dość lekko, bo przecież biegamy. Jadę jadę jadę, aż tu nagle nie jadę. Samochód wisi na brzuchu. Okazuje się że ta druga droga została wyrobiona przez wywrotki zwożące ziemię z jakiejś budowy. Droga jest grząska od nawiezionej ziemi, a twardy grunt dostępny jest jakieś pół metra niżej. To trochę za nisko jak na zawieszenie imprezy. Wysiadam. Zapadam się z automatu po kolana w glinie. Próbuję iść, gubię buty, a błoto ma temperaturę otoczenia. Pies się niecierpliwi w samochodzie. Dochodzę do "twardego gruntu", łapię jakąś belkę, żeby podłożyć pod koło. Wbijam, podtykam, robię co mogę - nic. Wszystkie 4 koła kręcą się swobodnie w gliniastej mazi. A auto wisi. Druga próba, tym razem znalazłam sporą cegłę. Wracam. Próbuję podkładać to cegłę, to belkę, to obie w przeróżnych konfiguracjach. Wciąż ten sam wynik. W pewnym momencie dochodzę do wniosku, że może jednak te koła się nie kręcą?
Teraz będzie dobre 
Otwieram drzwi wychylam się i naciskam gaz. Koła się kręcą. Odczuwam to dotkliwie na twarzy i na drzwiach od wewnątrz. Poziom desperacji sięga zenitu.
Wyciągam psa i idę do pobliskiej stajni SGGW (w której nawet miewałam zajęcia wówczas, więc liczę na "znajomości"). Po drodze przewracam się kilka razy, co doprowadza mnie do stanu w którym równomierna warstwa błota pokrywa mnie do pasa. Proszę i błagam ze łzami w oczach. Przecież mają 2 traktory, o koniach nie wspominając. Błoto mam w zębach, we włosach i nawet w skarpetkach

Pies wygląda równie atrakcyjnie, chociaż bez skarpetek. Po długich negocjacjach zjeżdża jeden traktor. Po oględzinach terenu poddaje się bez walki, ponieważ nie ma 4x4, a żadną posiadaną liną nie dosięgnie do mojego auta. Rozpacz. Dziękuję za współpracę, traktor odjeżdża.
Dzwonię po lawetę. Laweta może być za godzinę. Jest ok 14. Za dwie godziny zmrok, auto wisi, w okolicy żywej duszy, zero oświetlenia. No nic, czekam. Siedzę w aucie, wyłączonym bo boję się że błoto może zatkać wydech. Zimno, mokro, no ale czekam. Laweta w końcu przyjeżdża. Ogląda teren, wyciąga linę z wyciągarki, podstawia się to tu to tam, ale z żadnej strony nie sięgnie, bo musiałaby sama wjechać na grząski grunt i jeszcze sama się utopi. Panowie bardzo chcieli mi pomóc, ale nie dali rady. Wzięli za to 150zł i odjechali. Zostałam sama z psem, zdesperowana zostawić ten samochód w cholerę i iść do domu na piechotę (jakieś 4km) i wrócić rano, kiedy przyjadą auta z pobliskiej budowy i zaczepić się do jakiejś wywrotki.
Na wszelki wypadek jednak dzwonię do wujka, specjalizującego się w offroadach, a posiadającego
potężnego Land Cruisera wyposażonego we wszystko, co w takiej sytuacji potrzeba. Wujek melduje gotowość za półtorej godziny. Zatem wyruszam do domu, w międzyczasie udaje mi się skontaktować z mamą, która obiecuje po mnie przyjechać. Idę powoli w kierunku domu, spotkamy się na drodze. Mama na nasz (mój i psa) widok dostaje histerii śmiechu i płaczu na raz. Owija nas w ręczniki, wsiadamy do auta i jedziemy do domu.
Przebieram się w strój bojowy, czyli tym razem kalosze i jedziemy. Land Cruiser bez najmniejszego bólu pokonuje błoto, podjeżdża do mojego auta, zapinamy linę od tyłu i ruszamy. Land Cruiser przez chwilę boksuje kołami, ale zaraz łapie twardy grunt i rusza. Rusza z takim kopytem, że wyciągnięta natychmiast ląduję w rowie obok. Znowu wiszę na podwoziu a koła sobie latają. Nie pozostaje nic innego, tylko podpiąć auto od przodu i z rowu wyrwać. Wyciągnięte, zatargane profilaktycznie na samą górę skarpy o własnych siłach doturlało się do do domu.
Tydzień wcześniej prałam tapicerkę. Nie muszę mówić jakie miny mieli w myjni, kiedy zobaczyli to:
Na swoje usprawiedliwienie powiem, że Subarbie I miałam wtedy dopiero 2 miesiące, więc miałam prawo je przeceniać
PS. misioo poznał tę historię zanim je kupił
