damaz pisze:
chodzi mi o turystów niemieckich.
No to nie ma sporu; jak pisałem, obecne pokolenie emerytów w Europie jeszcze ma super. Nie oznacza to niestety, że kolejne będą miały tak samo...
ustalmy na razie, że ważne jest odkładanie.
O, właśnie. A ja tylko sygnalizuję, że dzieci to TEŻ inwestycja, nie tylko, eee... "bieżąca konsumpcja". Lepsza, czy gorsza od innych - kwestia gustu.
Oczywiście, zrobić i odchować to jeszcze nie wszystko. Trzeba jeszcze WYCHOWAĆ - na przyzwoitego człowieka, co to będzie miał odruch zaopiekować się kiedyś zniedołężniałeym rodzicem. A to cholernie niełatwe i pracochłonne... Nie wystarczy płacić bonom i fundować narty w Alpach oraz lekcje języków, konie i tenisy. Trzeba jeszcze mieć czas by przytulić, pogadać od serca...
Ech. To niełatwe, gdy się zapieprza 24 godziny na dobę, by zarobić na konie i Alpy plus bona i angielski.
Bajdełej: mnie się akurat tak zdarzyło, że założyłem rodzinę wcześnie (i to - uwaga! - dlatego, że "chcieliśmy", a nie "musieliśmy"). Miałem 24 lata, żona 23. Ja - 4 rok studiów, ona - 3. Inna rzecz, że już pracowałem, miałem dobrze płatny etat w dużej redakcji, a czasy były takie, że komuna padła, kariery stały przed takimi jak ja otworem, więc życiowy optymizm był naturalny.
Dziecko zmajstrowaliśmy sobie półtora roku po ślubie; żona obroniła pracę magisterską jeszcze z brzuchem i przez trzy lata siedziała potem w domu; inaczej się nie dało, mały chorował dość poważnie... Ja zapieprzałem, ale nie raz zdarzało mi się, że po powrocie w środku nocy, po dłuuuugim dniu - do świtu bawiłem rozbudzonego malca.
Z perspektywy naszego specyficznego przypadku - warto było.
1. Żonie udało się nadrobić "zaległości" zawodowe. Nie było łatwo, nie... - ale sama twierdzi, że odwrotnie byłoby zapewne znacznie trudniej (tzn. "najpierw kariera, potem przerwa na dziecko"). Znamy takie przypadki... "po dziecku" niestety zaczyna się z reguły od nowa, od zera.
2. Byliśmy silni i młodzi - i wiele rzeczy znosiliśmy bez trudu; dziś nocne wstawanie, dziecięce paplania i gaworzenia za uchem, misie pod nogami, latanie po lekarzach, etc. - nie, nie... nie te lata; teraz człowiek się musi wyspać i mieć spokój.
3. Jesteśmy JESZCZE relatywnie młodzi (hehe, nawet jeśli młodsi nam w to nie uwierzą...) - mamy przed sobą circa 20 lat robienia karier zawodowych - już bez perspektywy "przerwy" na sprawy rodzinne - a przede wszystkim dłuuugie lata cieszenia się sobą wzajemnie i tzw. życiem.
Wyjazdy, luuuuz, imprezy ze znajomymi... a dzieciak już odchowany i samodzielny; zostaje w domu sam bez kłopotu nawet na tydzień, jeszcze kwiatki podleje i kefir przyniesie z rana, jesli trzeba. A niedługo pojedzie sobie całkiem na studia, i wtedy... chata wolna, hulaj dusza...
Od razu wyjaśniam - młody dobrze wie, że skoro on nie był podrzucany dziadkom, to konsekwentnie - sam też swoje ewentualne bachory ma odchować własnoręcznie. Dziadkowie mogą się nad wnukami pochylić raz na dwa tygodnie, po uprzednim uzgodnieniu. Howgh.
Patrzę na znajomych, równolatków mniej więcej.
Spora część z nich nie zdecydowała się na dziecko kiedyś, a potem okazało się zbyt późno. Z różnych względów - czasem ewidentnie związanych z aborcją traktowaną jako metoda antykoncepcji.
Dziś czegoś im w życiu brakuje...
Część robi sobie te dzieciaki teraz. Strasznie mi zazdroszczą, oderwani od zupek i pieluch, gdy prawie dorosły syn kupuje mi piwo albo podrzuca fotki co ładniejszych koleżanek ze szkoły
Ale - co kto lubi. Ja - powtarzam - cieszę się, że wyszło mi w życiu, jak wyszło. Trochę przypadkiem, nie ukrywam, ale fajnie
