Arno pisze:
w każdym sklepie jak w Los Angeles, wchodzisz, personel z uśmiechem mówi dzień dobry.
Barthol pisze:
nie lubię jak mi mówią dzień dobry w sklepie, ponieważ jest to zwykła sieciówkowa socjotechnika. Innymi słowy nie mówią tego bo chcą, ale dlatego, że komuś wyszło z badań, że przekłada się to na chęć dokonania zakupów przez klienta w tym punkcie handlowym.
Mnie kiedyś nauczono, ze gdy się wchodzi do pomieszczenia, w którym są ludzie - to się samemu mówi "dzien dobry". I nie widzę powodu, by tej zasady nie stosować również w sklepie (w windzie, w warsztacie samochodowym, u lekarza i na posterunku policji).
Wchodzę więc do sklepu, w GalMoku lub gdzie indziej, pierwszy mówię "dzień dobry", w dodatku z usmiechem - tak samo czynię, gdy dochodzę do kasy w sklepie samoobsługowym - i (niekiedy lekko zdziwiony) personel odpowiada nie dlatego, że ma tak w procedurze, ale dlatego, ze ludzkim odruchem jest jednak życzliwa odpowiedź na życzliwy gest. I świat staje się ociupinkę piękniejszy i fajniejszy, choćby z pozoru i przez moment.
Natomiast gdy do sklepu ładuje się milczący i nabzdyczony obywatel, no to trudno, zeby miłe "dzien dobry" pod jego adresem wynikalo z czegoś innego, niż z socjotechnicznych procedur handlowych...
...nie?
PS. Wydaje mi się, że owo "nie" na końcu zdania było niegdyś cechą charakterystyczną dla regionalnej mowy poznańskiej (w każdym razie, w Poznaniu lat 70. i 80. słyszałem je wyraźnie cześciej, niż w dawnej Kongersówce czy Galicji).
A walkę z "tak" (o ile już koniecznie musimy z tym walczyć) wyobrażam sobie tylko w jeden sposob. Trzeba obśmiać w popularnej telenoweli. Jakiś o. Mateusz powinien kogoś za to sponiewierać, na przykład.
Swoją drogą, Arno - nie drażni Cię, gdy Anglosas zaczyna każdą odpowiedź na Twoje pytanie od "well"?