Felietonik z Onet.pl

, całkiem trafny
Jak się dobrze nie bawić w sylwestra
PRZEMYSŁAW BORKOWSKI 2008-12-28
Cierpię na pewną wstydliwą przypadłość. Przypadłość, która czyni mnie w pewnym sensie społecznym wyrzutkiem. Konsultowałem się w tej sprawie z lekarzami, zasięgałem opinii psychiatrów – wszystko na próżno. Nie tylko, że mi nie pomogli, ale nawet (i nie zdołali tego ukryć przed moim wzrokiem mimo, iż, jak zauważyłem, bardzo się starali) patrzyli na mnie z pewnym obrzydzeniem. Jaka to przypadłość, spytają się państwo? Ano taka: nie lubię sylwestra.
W tym momencie prawdopodobnie większość z was zamknęła już tę stronę szukając ukojenia skołatanych nerwów w ściąganiu na swoją komórkę krótkich filmików z dzieciństwa Dody (tak, tak, jest już dostępna taka usługa!), ale może ma to też swoje dobre strony. Teraz, kiedy nikt tego już nie czyta, mogę wreszcie dać upust swoim skrywanym przez tyle lat frustracjom, kompleksom, oraz zapiekłej, niszczącej mnie nienawiści.
No więc nie cierpię sylwestra. Może nie samego dnia, bo przecież picie szampana, fajerwerki i urok odliczania ostatnich sekund starego roku działa także i na mnie, jak na każdego normalnego człowieka – nie cierpię sylwestrowych zabaw. Powszechny przymus bawienia się, wyjścia gdzieś, wykupienia miejsca w restauracji, pubie lub hotelu, wyjechania w góry albo nad morze działa na mnie dokładnie odwrotnie niż na większość ludzi. W sylwestra najchętniej siedziałbym w domu.
Kiedyś nie byłem taki mądry. Gnany owczym pędem, narodowym obowiązkiem, społeczną presją, czy jak by tego nie nazwać, myłem się, goliłem, ubierałem i szedłem jak na ścięcie. Jednak prawie zawsze kończyło się to męczącą katastrofą. Z ogólnej liczby kilkunastu sylwestrowych wyjść, jakie zaliczyłem w życiu, zaledwie dwa lub trzy mógłbym uznać za udane.
Teraz, kiedy w związku z sytuacją opisaną w moim poprzednim felietonie mam już dobry powód i wymówkę, żeby nie ruszać się tego dnia z kanapy i nie drżę już słysząc pytania znajomych „a ty, gdzie idziesz?”, bo mam świetną odpowiedź, patrzę na to wszystko z dystansem i ironią. Przypominam sobie obrazki, które tyle razy już widziałem w czasie sylwestrowych zabaw – pary tańczące z cierpieniem na twarzach, mężczyzn siedzących przy stole, a wyglądających, jakby siedzieli w poczekalni u dentysty, bo tak naprawdę woleliby być zupełnie gdzie indziej, ludzi starających się jak najszybciej upić, bo wtedy to już i tak wszystko jedno, i ogarnia mnie coś w rodzaju wzruszenia. Ileż to w tym roku takich widoczków będzie można obejrzeć jak Polska długa i szeroka? Zawsze, kiedy coś takiego widzę, przypomina mi się scena z pewnej starej kroniki filmowej. Sylwester roku sześćdziesiątego któregoś. Wiesław Gomółka, pierwszy sekretarz PZPR, pośród aktywu partyjnego oraz zaproszonych ludzi pracy tańczy ze swoją małżonką. Na ich twarzach maluje się jedno – obowiązek. Tak, tak, kochani, zabawa w sylwestra to nasz wielki, zbiorowy obowiązek.
A przecież tego dnia w domu jest naprawdę bardzo przyjemnie. Można usiąść sobie w kapciach i dresie przed telewizorem (dają powtórki tych filmów, które nie załapały się na powtórki w czasie świąt), popatrzeć się na zmarzniętych ludzi na rynku któregoś z wielkich miast udających, że się świetnie bawią, i ucieszyć się, naprawdę się ucieszyć, że jest nam ciepło, sucho, że szampana pijemy z kieliszków, a nie z butelki, na stole czeka schab ze śliwkami i ciasto, i nikt nie wymaga od nas, żebyśmy się świetnie bawili.
I gdy już minie dwunasta i pożyczymy sobie nawzajem szczęśliwego nowego roku, położymy się spać jak biali ludzie nie martwiąc się, jak zamówić taksówkę w dniu, w którym wszyscy chcą zamawiać taksówki. Zaś rano zamiast kaca i kataru obudzi nas Nowy Wspaniały 2009 Rok. W którym szczęścia, zdrowia i wszystkiego dobrego wszystkim państwu z całego serca życzę.
Człowiek do kresu życia powinien się dotoczyć z kieliszkiem Chardonnay w jednej ręce,
tabliczką czekolady w drugiej, narąbany w trzy d..y, krzycząc : "ALE TO BYŁA JAZDA!"
:)